RADNY PODSUMOWUJE SWOJĄ KADENCJĘ | autor: TOMASZ ZYMER |
Burmistrz i radni podczas jednej z burzliwych obrad rady miejskiej w mijającej kadencji
Podsumowanie kadencji radnego wydaje się zadaniem prostym: po jednej stronie zestawić te punkty programu wyborczego (stale dostępnego na moim blogu), które udało się zrealizować, po drugiej – niezrealizowane. W moim przypadku okaże się, że wykonanie programu wyniosło jakieś 25–35 proc. Jako autor i inicjator uchwał, wniosków budżetowych oraz dzięki współdziałaniu z mieszkańcami zdołałem także przeprowadzić kilka istotnych projektów, o których w programie wyborczym nie było mowy.
BURMISTRZ SIĘ KONSULTUJE W pierwszym roku kadencji wprowadziliśmy jako rada wspólnie z burmistrzem komunikację autobusową na wsi (linie L), co było także punktem mojego programu. Mieszkańcy twierdzili, że pomysł znakomity, lecz rozkłady linii L nie są zsynchronizowane z przyjazdami autobusów warszawskich, zaś do autobusów linii 742 (Góra Kalwaria – Warszawa) w godzinach szczytu nie sposób się wcisnąć. Wraz z mieszkańcami zbieraliśmy sugestie i podpisy pod projektami korekt w rozkładach i trasach. Wnioski z podpisami złożyliśmy u burmistrza. Burmistrz jednakże zarządził konsultacje społeczne. Zwołano je w lutym na dzień roboczy, na godz. 10.00, kiedy wszyscy są w pracy, dając ogłoszenie na stronie gminnej z wyprzedzeniem zaledwie kilku dni. Przyszło: kilkoro sołtysów (akurat mieli zebranie w tej samej sali), paru mieszkańców, zaś ze strony gminy – burmistrz, jego zastępca, komplet urzędników i na dokładkę przedstawiciel warszawskiego Zarządu Transportu Miejskiego. Burmistrz przedstawił swoje koncepcje. Parę osób się wypowiedziało, burmistrz ogłosił, że konsultacje się odbyły i… wprowadził swoje pomysły, w znacznym stopniu z pominięciem tego, pod czym podpisało się ponad tysiąc mieszkańców. Dodatkowe środki finansowe wygospodarowane przez radę na komunikację wróciły niewykorzystane do budżetu w listopadzie. Burmistrz zrobił co chciał, dokładnie tyle, ile chciał – i żadne decyzje budżetowe radymiejskiej, żadne pisemne wnioski znaczących reprezentacji mieszkańców nie miały na to wpływu.
Rok później burmistrz wprowadził swoją własną wersję reformy komunikacji busikowej, zawierającą liczne echa tamtych nieuwzględnionych wniosków. Burmistrzowi wyraźnie zależało na tym, by reforma została odebrana jako jego osobista, autorska inicjatywa. Podobnie zresztą stało się z tzw. Kartą Mieszkańca Konstancina, czyli wnioskiem radnych do budżetu 2014. Pominięta całkowitym milczeniem, powróciła triumfalnie w miesiącach kampanii wyborczej jako projekt burmistrza… na rok kolejny.
W tej sytuacji postanowiłem wprowadzić swój projekt uchwały o konsultacjach społecznych. W tej kadencji z możliwości złożenia projektu przez radnego skorzystano zaledwie kilkakrotnie, w tym w czterech przypadkach były tomoje uchwały. Radny oczywiście nie dysponuje zapleczem prawnym: burmistrz ma za to w urzędzie biuro prawne, trójkę radców na etatach, urzędników i kancelarie na zlecenie – w sumie za ponad pół miliona złotych rocznie. Mój projekt trafił zatem do prawników gminnych. Opis systemu konsultacji zaaprobowanego i działającego z powodzeniem od paru lat w innych miastach został zwrócony radzie z długą listą rzekomych wad. Jak mówią Anglicy, kto płaci dudziarzowi, zamawia melodię – radcy reprezentują stanowisko burmistrza i urzędu, nierzadko przeciwne stanowisku autora projektu. Nowy projekt, zgłoszony parę miesięcy później, daje burmistrzowi prawo do zwoływania konsultacji i wykorzystywania ich wyników w takim stopniu, w jakim on uzna to za stosowne, z pominięciem stanowiska rady, które w moim projekcie było decydujące. O tym, że w radzie toczy się właśnie dyskusja na kluczowe dla nich tematy, mieszkańcy dowiadują się przypadkiem lub z karteczek wywieszanych przez lokalnych radnych. Brak „glasnosti” i komunikacji. Sytuację mógłby uzdrowić częściowo wydawany od paru miesięcy gminny biuletyn – oczywiście, kiedy przestanie już być gazetką wyborczą.
NIC NOWEGO BEZE MNIE, CZYLI SYSTEM SAMORZĄDOWY PO KONSTANCIŃSKU
Przy ostatniej zgłoszonej przeze mnie uchwale (o przystąpieniu do zmiany statutu uzdrowiska celem umożliwienia budowy elektrowni wodnej na Imberfalu i przystani rekreacyjnej koło Starej Papierni) nie czekałem już na opinię radców gminnych, która nieodmiennie przy niemal każdym moim projekcie czy wniosku wskazywała na tuzin powodów, by go nie realizować. Złożyłem projekt z pozytywną opinią dużej niezależnej warszawskiej kancelarii prawnej. Oczywiście, urząd przedstawił swoją, zdecydowanie negatywną opinię i nie zmienił zdania także i wówczas, gdy wady pierwszego projektu zostały przeze mnie usunięte zgodnie z sugestiami. Mimo to, radni (wbrew opinii urzędu, co było ewenementem) przegłosowali moją dobrze umotywowaną uchwałę. Po kilku tygodniach uchylił ją jednak wojewoda, podając uzasadnienie identyczne do przedstawionego przez prawników gminnych – nawet z tymi samymi błędami stylistycznymi. Orzeczenie stanowi, że tylko burmistrz może inicjować proces przygotowania operatu uzdrowiskowego, przedłożyć ten dokument Ministerstwu Zdrowia do aprobaty, a następnie przedstawić radnym statut uzdrowiska do zatwierdzenia. Rola radnych ogranicza się do formalnego przyjęcia gotowego statutu. W ten sposób pozbawiono radę wpływu na bodaj najważniejszy element kolejnej kadencji: batalię o uzdrowisko.
W miarę upływu kadencji utrwalał się pewien schemat funkcjonowania rady miejskiej: mieszkańcy przychodzili do radnych z problemami; radni składali wnioski do burmistrza, żeby ten zajął się sprawami zgłoszonymi przez mieszkańców i dopilnował ich załatwienia przez swoich własnych podwładnych. Radni zgłaszali w komisjach i na sesjach że: tu oto nie pali się latarnia, gdzie indziej zalało chodnik albo drzewo zasłania znak – sprawy, które w normalnym systemie demokracji lokalnej mieszkaniec załatwia szybko i sprawnie bezpośrednio w urzędzie lub wysyłając jednego maila, z pominięciem zarówno rady miejskiej, jak i oczywiście burmistrza. Burmistrz część wniosków radnych realizował, część nie – sprawozdań z wykonania swoich wniosków komisje nie otrzymywały. Jednocześnie 99 proc. projektów uchwał pochodziło od urzędu, zaś sytuacje, w których radni odrzucili któryś z tych projektów z powodów merytorycznych, były bardzo rzadkie. Odrzucone projekty nierzadko wracały po kilku miesiącach w niemal niezmienionym brzmieniu i przekonywano radnych, że teraz już koniecznie trzeba je przyjąć. Rada miejska z władzy prawodawczej została zredukowana do rangi pośrednika wstawiającego się u burmistrza, by raczył wysłuchać próśb mieszkańców – kogoś w rodzaju świętego Antoniego przed obliczem Pańskim. W przypadku trudniejszych pytań i problemów mówiono radnym bez ogródek, by złożyli wniosek o informację publiczną, a burmistrz nań odpowie w terminie ustawowym. Czy taka funkcja rady – nieco podobna do rosyjskiej Dumy z czasów carskiego samowładztwa – wynikła z ustawowo ustalonego podziału władzy, czy też z relacji między silną osobowością włodarza a zbiorowiskiem jednostek rzadko mobilizujących się do wspólnej skutecznej obrony odrębnego stanowiska? Burmistrz, którego należy podziwiać za zdolności argumentacji i sprawnego rozgrywania spraw, zagwarantował sobie pozycję, w której nic nowego nie mogło zdarzyć się w gminie i w prawie miejscowym bez jego udziału i przyzwolenia.
BŁĘDY NOWICJUSZA
Popełniłemw tej kadencji wiele błędów wynikłych głównie z niedoświadczenia. Błędem było przyjęcie nowelizacji statutu uzdrowiska, w wyniku której proces oczyszczenia miasta ze śmieciowych reklam zamienił się w farsę. Przepisy uchwały stały się pretekstem do nierównego traktowania podmiotów. Ciągano po sądach właścicieli wielu małych firm płacących podatki w gminie, a wielkopowierzchniowe bilbordy marketów, nierzadko odległych o wiele kilometrów od naszej gminy, pozostały. Wielu właścicieli wygrało z gminą sprawy w sądzie ze względu na brak określenia sankcji i na niekonstytucyjność zapisów.
Poważnym błędem było też głosowanie za planem miejscowym uniemożliwiającym budowę obiektu sanatoryjno-uzdrowiskowego i zalewu rekreacyjnego nad Jeziorką między wałami a Argentyną. Perspektywa przedstawiona przez pana Jacka Rowińskiego jako przedstawiciela inwestora była olśniewająca: zalew z żaglówkami, kawiarniami, pomostami przyciągający mieszkańców i weekendowiczów z całego Mazowsza plus inwestycja mogąca być rzeczywistą konkurencją dla walącej się infrastruktury dotychczasowego monopolisty w sprawach uzdrowiska. Urzędnicy przekonywali jednak radnych, że to w większości teren zalewowy (a jakże!), że inwestycja za duża na tę okolicę, że intencje niepewne. Efekt tej i podobnych decyzji rady (odrzucających wnioski inwestorów) jest taki, że nie wiemy, co stanie się z naszym uzdrowiskiem po grudniu 2014 r., kiedy to spółka nie spełni umowy prywatyzacyjnej z Ministerstwem Skarbu, zaś jedyną bieżącą alternatywą dla ewentualnego zachowania lecznictwa i usług uzdrowiskowych na terenie gminy jest obecnie Centrum Kompleksowej Rehabilitacji – zresztą z własnej komercyjnej inicjatywy, bez udziału gminy. Gmina powinna dążyć do dywersyfikacji źródeł oferty uzdrowiskowej, a nie pozostawiać los strategicznego kierunku rozwoju na łasce i niełasce jednej firmy, której problemy znane są nie od dziś. |